Social Icons

Featured Posts

niedziela, 8 lutego 2015

Ruch = radość, wf = zwolnienie. + Nowy początek.

Jestem znów. Znów z zamiarem pisania o wszystkim. Znów z zamiarem wytrwania. Znów zobaczy się jak to wyjdzie w praniu. Bez zbędnych pierdół. Dziękuję panom Mielewskiemu i Mazurowi za inspirację na nazwę i adres. Mam nadzieję, że nikt mnie nie posądzi o bezprawne cytowanie. :)
Zaczynamy z grubej rury!

                                                                    ***

W ostatnim czasie właściwie wszędzie mówi się o akcji "STOP zwolnieniom z WFu". Do akcji włączają się znani i lubiani z różnych dziedzin. Wykształceni ludzie mówią o strasznych statystkach i przerażających skutkach braku aktywności u młodzieży. Jako, że zdążyłam już zasmakować lekcji wychowania fizycznego na wszystkich trzech poziomach edukacji, powiem jak to widzę.

Bez presji, z radością z ruchu.

W klasach 1-3 czyli tak zwanym nauczaniu wczesnoszkolnym wf jako takiego nie ma. Każdy nauczyciel gospodaruje kilka godzin w tygodniu na zajęcia ruchowe. Zazwyczaj to prosta gimnastyka, czy to co dominowało u mnie czyli tak zwane "wyścigi rzędów". Oprócz tego, że odbywały się w ramach zajęć, były też przygotowaniem do między klasowej olimpijki. Brało w niej udział większość klasy, każdy w konkurencji, w której czuł się dobrze. Oprócz kilku konkurencji oddzielnie dla dziewczynek i dla chłopców, były konkurencje wspólne, gdzie liczyła się dobra współpraca. Punkty zdobywane w kolejnych konkurencjach sumowały się i tak wyłaniało się zwycięzcę. Nikt jednak nie czuł się pokrzywdzony - każdy dostawał puchar i coś słodkiego. Co roku z każdej klasy we współzawodnictwie brali udział również rodzice i nie było to mniej ważne niż główna rywalizacja. Ponadto wyróżniające się dzieciaki miały zaszczyt pojechać na olimpijkę międzyszkolną. Wszyscy ćwiczyli, a wyjątki zdarzały się w przypadku cięższej choroby. Nie było presji, była zabawa i radość z ruchu. 

Od piłki nożnej po rugby.

W klasach 4-6 wf jest normalną lekcją w planie. 4 godziny w tygodniu różnorakich zajęć, w których zaczynają pojawiać się gry zespołowe i sprawdziany. Szczerze mówiąc, nie pamiętam żeby ławki były zapełnione niećwiczącymi leniami. Owszem, zdarzały się wyjątki, ale z reguły były uzasadnione i zazwyczaj ławkę okupował ktoś raz na 2 tygodnie. Wtedy też zajęcia były oddzielne dla dziewczyn i chłopców. To właśnie w tym czasie człowiek poznawał zasady gry - od piłki nożnej, po rugby. Czasem się pobiegło na 60 czy 600 metrów na ocenę, piłką palantową się rzuciło, robiło się brzuszki na czas i parę ocen się miało. Jak ładnie się zmieściłeś w tabelkę z wynikami, to lepsze, jak trafiłeś słabiej, to i ocena troszkę niższa. Nadrzędną kwestią przy wystawianiu oceny nie były te pojedyncze cyferki z dziennika - najważniejsze było nasze zaangażowanie w lekcje. A że nasza nauczycielka była naprawdę świetna, każdy chciał ćwiczyć, bo nikt nie czuł się gorszy. Nawet jeśli wszystko wychodziło ci pokracznie, a starałeś się i próbowałeś, ocena zawsze była dużo wyższa, niż średnia, która wychodziła z ocen. Cytując: "Nie matura lecz chęć szczera...", bo to właśnie chęć liczyła się najbardziej

Macie i gracie. 

Jak powszechnie wiadomo - gimnazjum to nie szkoła, to stan umysłu. Wszyscy czują się dorośli mimo, że ledwo odczepili się od mamusi. Szczególnie wśród dziewcząt (nie wiem czy to nie za duże słowo w przypadku niektórych kreatur) wf jest pasee, bo to biedaczki muszą przerwę zmarnować na przebranie się, a przecież można go "pozytywnie" skonsumować na papieroska, a to makijaż spłynie, a przecież był tak misternie rano nakładany, a to się biedaczki zasapią i spocą. Nauczyciele za wiele nie mogą poradzić, bo wstawianie kolejnych jedynek za "brak stroju" na takich ludziach nie robi wrażenia. Dochodzi do absurdalnych sytuacji kiedy na lekcji ćwiczy 4-5 osób. A co można robić w 4 czy 5 osób? Tenis stołowy, badminton? To chyba jedyna możliwa opcja. Jak już się więcej ludzi zebrało to były zajęcia "na macie" - macie i gracie, najczęściej w siatkówkę, czasem w unihokeja i czasami dla urozmaicenia w palanta. Sprawdziany były, ale nauczyciele starali się nie patrzeć mocno na podane tabelki. Na dłuższym dystansie była zasada - jeśli przebiegniesz cały dystans bez zatrzymania się 4 miałeś pewną. Przy reszcie sprawdzianów też wynik nie był najważniejszy. Wiadomo, każdy walczył o jak najlepszy wynik, ale nauczyciel widząc starania, zawsze przychylniej stawiał ocenę. Znacznie gorzej mieli ci wiecznie nieobecni, bo zdając w późniejszym terminie zawsze miało się gorzej. W sumie więc, opłacało się ćwiczyć, bo często można było mieć na koniec dobrą ocenę, prawie za nic.

"Wszystko już było w gimnazjum."

W szkole średniej (w liceum w moim przypadku) zapał do wf może stracić nawet najbardziej zapalony. Wf jest już co prawda mniej, nie zmienia to faktu, że i ochota na chodzenie na zajęcia mniejsza. Wiadomo, a tym poziomie już zostają ludzie, którzy faktycznie chcą się uczyć, czy w technikum czy w liceum. Przy ilości godzin w szkole i materiału do przerobienia wf to raczej ciężki i niechciany obowiązek. Podejście ogromnej ilości nauczycieli twierdzących, że wszystko powinniśmy doskonale wykonywać, bo wszystko było w gimnazjum jest krzywdzące. Nawet jeśli w gimnazjum było, to co z tego? Jak ktoś nie biegał szybko w gimnazjum, to teraz też nie będzie. Jak ktoś nie przerzucał piłką lekarską boiska do siatkówki, to teraz też tego nie zrobi. Jak ktoś w gimnazjum miał 3 z siatkówki czy koszykówki, to nie będzie tego idealnie robił teraz. Zadaniem nauczyciela jest pomóc komuś takiemu z chęcią, a nie narzekaniu, że już to powinien umieć. Według badań NIK ponad 1/3 osób w szkołach średnich nie ćwiczy na wf. Choroby? To mały odsetek. Co z resztą?  Nie chodzi o lenistwo, bo multum ludzi w tym wieku można spotkać na siłowniach czy zajęciach typu zumba. Ludzie są po prostu znudzeni ciągle tym samym. Dlaczego lekcje nie mogą być ciekawsze? Rozumiem, że siatkówka czy inne gry zespołowe nie wymagają od nauczyciela dużego zaangażowania, ale podejrzewam, że szczególnie dziewczyny zachęciło by to do przebrania się i ruchu. Założę się, że są nauczyciele, u których na lekcjach nikt nie siedzi, bo po prostu nie chce się stracić czegoś fajnego. Szkoda, że są w mniejszości. 

Znajdźmy złoty środek.

Moje zdanie jest jasne, w większej części problem tkwi w systemie, nie w dzieciakach. Można wmawiać, że to wina rozwoju technologicznego i ruch nie jest dla dzieci atrakcyjny. Łatwo jest zwalić winę na coś, na co nie mamy wpływu. Dużą rolę odgrywają też rodzice, szczególnie ci nadopiekuńczy, którzy martwią się, że dzieciak się spoci, albo coś sobie złamie. Nawet jeśli, to co? Nie on pierwszy i nie ostatni. Pewnie, że łatwiej jest posadzić takiego przed ekranem i niech siedzi. Ale zamiast pykać w FIFĘ na ekranie młodziak sam może wyjść na zewnątrz i poczuć się jak Ronaldo, Messi, Neuer czy Piszczek. Dzisiejsza technologia daje nam duże możliwości. Jadąc rowerem możemy znać swoją prędkość, przebyty dystans czy nawet puls. Dzieciaki mogą dzięki temu chętniej używać jednośladu. Opcji jest mnóstwo! Problem są też wspominane przeze mnie kilkukrotnie tabelki, które szufladkują uczniów. Każdy z nas jest inny i do czego innego ma predyspozycje. Jeden będzie sprinterem, drugi długodystansowcem, a trzeci dobrym skoczkiem. Jasne, że ktoś szczupły nie będzie dobry w sprawdzianach siłowych, a ten mocniej zbudowany w testach szybkościowych. Wszyscy powinni być oceniani indywidualnie, według swoich możliwości. Wiąże się to również z chęciami nauczycieli. Gdyby wf prowadzili ludzie, którzy szczerze kochają sport i chcą tym zarazić innych, ławki były puste, bo ludzie nie przychodzili by na zajęcia z presją i niemiłymi doświadczeniami. Znajdźmy złoty środek! Starajmy się wpoić dzieciakom myśl, że sport to nie tylko zdrowie, ale też świetna zabawa. I jeśli od małego będą o tym pamiętać, potem będzie łatwiej. Każdy musi dołożyć coś od siebie dzieci, nauczyciele, rodzice, całe społeczeństwo, tak żeby w końcu tylko nieliczni i w uzasadnionych przypadkach okupywali ławki na salach gimnastycznych.